Szukaj

Dobre strony szkolnych porażek

Wywiad, który ukazał się w tygodniku wSieci z 19.08.2013 w dodatku “Mamo, tato, idę do szkoły!”. Cały numer tygodnika – w wersji elektronicznej – można kupić tutaj

Dobre strony szkolnych porażek

Rozmowa z Januszem Wardakiem, pedagogiem, liderem i moderatorem Akademii Familijnej, wicedyrektorem ds. wychowawczych Szkoły dla chłopców „Żagle” Stowarzyszenia Sternik, ojcem ośmiorga dzieci.

Mama z uczniem

Czym dla dziecka jest rozpoczęcie nauki w szkole?

Na pewno wielką zmianą i przeżyciem.  Jeśli ktoś z dorosłych zapomniał, co czuł na początku szkoły, niech przypomni sobie pierwsze dni w pracy. Nie znamy prawie nikogo, nie wiemy dokładnie co nas czeka, jesteśmy zagubieni. Towarzyszy nam napięcie, choć zawodowo zostaliśmy przygotowani i mamy za  sobą wiele rozmaitych doświadczeń. Tego samego typu emocje odczuwa pierwszoklasista, a przecież jego poziom dojrzałości, samodzielności i umiejętności społecznych jest znacznie mniejszy.

Stres jest nieunikniony?

Można go zminimalizować. Wiele zależy od tego jak dziecko zostało do szkoły przygotowane. Dużą rolę odgrywa edukacja przedszkolna. W tej chwili obowiązują zalecenia, żeby dzieci nie uczyły się w przedszkolu pisać i czytać. Natomiast można wypracować w nich pewne zdolności związane z dyscypliną, uporządkowanym sposobem uczestniczenia  w zajęciach, czy współpracą w grupie.

Pomysł, żeby dzieci w przedszkolach nie uczyły się pisać i czytać wywołuje uzasadnione zdumienie większości rodziców. Sam jestem tym zdziwiony, bo moje córki posiadły tę umiejętność w wieku 5 lat i nie zauważyłem, żeby im to zaszkodziło. Z czego wynika to “zalecenie”?

Oficjalnie MEN tłumaczy, że nauka pisania i czytania ma następować dopiero w szkole, więc przedszkole powinno się zająć tylko przygotowaniem do tego dzieci. Nietrudno zauważyć, że ma to ścisły związek z promowaniem posyłania 6-latków do szkoły, ponieważ rodzice otrzymują jasny komunikat: „dopiero w szkole dziecko ma szansę nauczyć się czytać i pisać. Oczywiście może być tak, że duże dysproporcje między dziećmi w zakresie umiejętności czytania i pisania mogą utrudniać pracę w początkowych klasach, ale od tego są szkoły i nauczyciele, aby sobie z tym radzić. Jeśli dziecko wykazuje w przedszkolu naturalne zainteresowanie nauką pisania i czytania, dziwne jest całkowite blokowanie tego.

Uczyć dziecko na własną rękę?

Nic na siłę. Najpierw musimy  zorientować się, czy dziecko samo tego chce i czy jest na to gotowe. Zdolność czytania związana jest z pewną dojrzałością. Są różne ćwiczenia, które tę umiejętność przyśpieszają, ale w wielu przypadkach możliwości są ograniczone. Jeśli dziecko posiada odpowiednie predyspozycje, jest w stanie czytać już w wieku czterech lat. Jeśli nie – trzeba wkładać ogromną pracę, żeby zaczęło czytać. Moja mama jest nauczycielką i w jej czasach panował dogmat, że dzieci nie powinno uczyć się czytania i pisania zbyt wcześnie, bo będą nudzić się w szkole. Pamiętam jak bardzo chciałem posiąść tę umiejętność mając 5 czy 6 lat, a mama mi na to nie pozwalała. Z dzisiejszej perspektywy zalecałbym złoty środek: nie forsować maluchów składaniem liter czy sylab, ale też nie blokować w nich takiego zainteresowania. Jeśli dziecko ma szansę rozwijać zainteresowanie książkami wcześniej, to bardzo dobrze. Bo dzisiaj dzieci garną się raczej do telewizji i  komputerów niż do lektury.

Jak rodzice powinni przygotować dziecko, poza kupieniem mu tornistra, podręczników, piórnika, linijki etc?

Najważniejsze jest nastawienie samych rodziców do szkoły. Jeśli są zestresowani, u dziecka się to zwielokrotni. Na pewno trudniejsze zadanie mają rodzice jedynaków. Przy kolejnych dzieciach, zwłaszcza kiedy chodzą do tej samej szkoły, jest o wiele łatwiej. Trudno mówić o szczególnych przygotowaniach. Tego, czy dziecko potrafi funkcjonować w grupie, czy radzi sobie ze swoimi emocjami,  nie sposób wypracowywać specjalnie pod kątem szkoły. One po prostu powinny się w dziecku rozwijać jako ważne umiejętności. Warto natomiast zastanowić się jak dziecko – z potencjałem, który ma – będzie sobie radziło w szkole. Jeśli na przykład z ogromną trudnością znosi porażki, co często się zdarza, jest to powód do niepokoju.

Co robić w takim przypadku?

Trzeba nad dzieckiem pracować, mając świadomość, że przeżywanie porażek jest w szkole nieuniknione. Byłoby  wręcz błędem pedagogicznym, gdyby ich nie miało okazji doświadczyć. Bo to oznaczałoby, że nie jest przygotowywane do dalszego życia, które nie składa się z pasma sukcesów.  Jeśli widzimy, że dziecko nie umie przegrywać, trzeba stwarzać sytuacje, które pozwolą mu oswoić się z faktem, iż raz się jest na wozie, raz pod wozem. Można o tym z dzieckiem rozmawiać, choć nie przeceniałbym wagi takiej rozmowy. To nie jest sprawa, którą można po prostu wytłumaczyć: „masz się nauczyć przyjmować porażki, bo jeszcze nie raz cię spotkają”.  Natomiast świetną okazją  są gry planszowe, czy zabawy na podwórku, w których w naturalny sposób raz się przegrywa, raz wygrywa. Trzeba pod tym kątem dobrze je zaaranżować. Niestety rodzice często sami robią problem z tego, że dziecko przegrało. A powinni wiedzieć, że porażka czasem więcej wnosi pod względem wychowawczym niż wygrana.

O czym jeszcze należy pamiętać?

O zapewnieniu dzieciom kontaktu z rówieśnikami, zwłaszcza jeśli nie mają rodzeństwa. Zabawa w grupie wykształca zdolność nawiązywania relacji i radzenia sobie w sytuacjach konfliktowych bez pomocy rodziców, co jest niezbędne do prawidłowego funkcjonowania w szkole.

Nie wystarczy przedszkole?

To zależy, w jaki sposób dane przedszkole pracuje z dziećmi, czy właściwie układa relacje między rówieśnikami. Zdarza się podejście, że najwyższą wartością jest święty spokój. I pod tym kątem organizuje się zajęcia. Maluchy mają tyle zabawek, żeby broń Boże nie doszło do konfliktu. Albo daje się przyzwolenie na dominację jednych dzieci nad drugimi. Znowu w imię świętego spokoju. Ryzykowne jest więc założenie, że przez sam fakt uczęszczania do przedszkola nasza pociecha nabiera umiejętności społecznych. Dopóki jako rodzice nie mamy okazji obserwować dziecka w relacjach z rówieśnikami, czy z dziećmi w podobnym wieku, trudno nam powiedzieć,  że wszystko jest w porządku i nasze dziecko sobie w szkole poradzi.

Czy newralgiczne są pierwsze dni, czy kryzys może przyjść później?

Musimy być czujni. Nie można zakładać, że skoro udał się pierwszy tydzień, to dziecko ma już „z górki”. Organizacja pracy w szkołach jest często taka, że w pierwszych dniach września niewiele się dzieje, zwłaszcza w młodszych klasach. Problem może zacząć się wtedy, gdy pierwszy entuzjazm dziecka zderzy się z faktem, że to już nie zabawa, tylko nauka na poważnie.  10 miesięcy nauki – to dla  dziecka niewyobrażalnie dużo. Zorientowanie się, że szkoła nieprędko się skończy może być szokiem.

Po czym poznać, że z dzieckiem jest coś jest nie tak?

Pierwszym niepokojącym sygnałem często jest to, że dziecko po pros
tu nie chce iść do szkoły. Mogą wrócić pewne zachowania dziecinne, typu “chcę spać z rodzicami”, albo nawet występować moczenie nocne. Ważne jest, w jaki sposób syn czy córka mówią o szkole. Rodzice, którzy dobrze znają swoje dziecko, potrafią wyczuć nawet małe sygnały: że straciło apetyt, zrobiło się w domu agresywne, szczególnie niegrzeczne, czy senne. Różne objawy –  które w innych sytuacjach też by nas niepokoiły – mogą wskazywać, że stres związany ze szkołą jest faktycznie duży.

Jak reagować na takie sygnały?

Trzeba być w kontakcie ze szkołą, najlepiej z wychowawcą klasy. Dowiedzieć się na czym polega problem i razem szukać rozwiązania. Pamiętajmy, że szkoła nie jest wrogiem domu, tylko mamy wspólny cel, żeby dziecko dobrze się rozwijało.

Łatwo powiedzieć, tylko co począć w skrajnych sytuacjach? Byłem świadkiem jak pewien ojciec odprowadzał syna do szkoły. Chłopiec dostawał spazmów, nie chciał puścić jego ręki, łapał go za nogawki spodni. Dramat. Mężczyzna nie wiedział, co zrobić, a w szkole nikt się tym nie przejął. Co wtedy? Zostawić dziecko na siłę? A może wziąć wolne w pracy i zabrać dziecko do domu? Tylko co będzie następnego dnia?

Ta scena pokazuje ogromną różnicę pomiędzy szkołą, a przedszkolem. O ile w przedszkolu jest naturalne, że ktoś zajmie się takim płaczącym dzieckiem, to w szkole okazuje się to bardzo trudne. Bo kto ma się  tym dzieckiem zająć? Nauczyciel nie przerwie lekcji, żeby wyjść do ucznia, który płacze, bo nie chce iść do szkoły.

Może powinien to zrobić psycholog szkolny, o ile takowy jest?

To nie jest sytuacja dla psychologa, tylko problem wychowawczy. Trzeba zacząć od tego, czy taka sytuacja była do przewidzenia przez rodziców. Bo jeżeli wiemy, że dziecko nie chce iść danego dnia do szkoły i zamiatamy ten fakt pod dywan na zasadzie “będzie dobrze, byle dojechać do szkoły i je wypchnąć”, a  potem problem objawia w szkole, to sami jesteśmy sobie winni. Pojawia się tu kwestia tego, jak działa nasz autorytet rodzicielski, jak się komunikujemy z dzieckiem. Szkoła jest instytucją obowiązkową, nie daje możliwości wyłączania się z zajęć, poza poważnymi powodami, a niechęć do szkoły nie jest poważnym powodem. Tu wracamy do tematu znajomości własnego dziecka. Jeśli wiemy, że dziecko ma chwilowy dołek, można je zatrzymać w domu. Jest to jednak ryzykowne. Bo otwieramy furtkę „mogę nie iść do szkoły”. To może na dłuższą metę powodować takie myślenie u dziecka, że zamiast rozwiązywać problemy w szkole, będzie starało się szkoły unikać. Dotykamy ważnej kwestii, bo potem w całym naszym życiu tak funkcjonujemy, że problemom powinniśmy stawiać czoła, a nie przed nimi uciekać. Niepójście do szkoły jest ucieczką.

Skąd się biorą u dziecka reakcje histeryczne?

Najczęściej z tego, że dziecko wie, iż rodzice mu ulegają. Momentu rozstania nie można przedłużać. Rodzicom wydaje się, że najlepiej będzie, jak swego Jasia, czy Julkę jeszcze poprzytulają. A najczęściej ma to odwrotny efekt – dziecko wie, że jak będzie głośno płakało, to tata, czy mama dłużej zostaną, pocieszą. W związku z tym warto popłakać. Natomiast jeżeli rodzic odprowadza je za furtkę, daje buziaka, mówi „będzie dobrze, do zobaczenia po południu” i odchodzi, dziecko wie, że nie ma odwołania. Najczęściej spazmy kończą się, gdy rodzic znika z pola widzenia.

Mówił pan o tym, że pierwsze spotkanie ze szkołą jest dla dziecka często sytuacją stresującą. Czy problemy w polskiej oświacie – finansowe, organizacyjne, programowe – wzmagają ten stres?

Wszystko o czym mówiliśmy do tej pory – o stresie, lękach, emocjach – dotyczyło szkoły dobrze funkcjonującej.  Takiej, gdzie jest serdeczny nauczyciel, starający się zrozumieć uczniów, który wie co z nimi zrobić, zna ich możliwości. Skoro nawet  w takich miejscach nie zawsze jest dziecku łatwo, to nie ma co się dziwić, że sytuacja w placówkach źle prowadzonych, niedofinansowanych i strukturalnie wadliwych, bywa dramatyczna. Anonimowość  szkół molochów  powoduje, że dochodzi  w nich do sytuacji patologicznych –  różnych form dokuczania, nękania, dręczenia młodszych uczniów przez starszych, „fali” szkolnej, wymuszania pieniędzy.

Jak ratować dziecko, jeśli tak fatalnie trafiło?

Nie ma łatwego sposobu. Można oczywiście pójść do dyrekcji, ale w wielkiej szkole publicznej możliwości rozwiązywania tego typu problemów są ograniczone. Jeśli jest to sytuacja, która trwa od lat, nie bądźmy naiwni, że uda się ją zmienić ze względu na nasze dziecko. Przy najlepszej woli nauczycieli, nie da się zmienić uwarunkowań instytucjonalnych, społecznych i kulturowych powodujących patologiczne zjawiska w niektórych szkołach. Można je co najwyżej ograniczyć.

Czym prędzej  zmienić szkołę?

Czasem nie ma innego wyjścia. Warto wozić dziecko nawet do odległej szkoły, żeby było w środowisku, w którym może  się  rozwijać, a nie jedynie walczyć  o przetrwanie. Dlatego tak ważny jest  świadomy wybór szkoły. Część rodziców wychodzi niestety z założenia, że jakoś to będzie.

Wróćmy z ulgą do szkoły w miarę porządnej. Czy rodzice powinni chuchać i dmuchać, żeby dziecko czuło się w szkole jak pączek w maśle?

Odradzam. Robimy w ten sposób krzywdę i dziecku i szkole. To jest część wychowania, żeby dziecko zetknęło się z różnymi sytuacjami dla niego trudnymi. Próba stworzenia dla dziecka ciepełka , sytuacji optymalnej, gdzie wszystko doskonale działa, powoduje, że będzie ono  słabo przygotowane do konfrontacji z realnym życiem. Rodzice są oczywiście zobowiązani do pomocy w rozwiązywaniu problemów poważnych i trudnych.  Ale jeżeli zaczynają wchodzić w detale – interweniować,  bo Dorotka pokłóciła się z Marzenką, więc zadzwonię do mamy Dorotki,  albo nauczyciel był niesprawiedliwy, więc biegnę do dyrektora –  powodują,  że dziecko ma poczucie bezradności, bo sobie samo z niczym nie radzi, a wszystko  rozwiązują za niego rodzice. Trzeba pamiętać, że  droga usłana różami bardzo brutalnie się kiedyś skończy.

Co jeszcze może czyhać na dzieci w szkole?

Dużym problemem jest dostępność  urządzeń elektronicznych u uczniów. Nawet tych z najniższych klas. Wielu rodziców jakby nie zdawało sobie sprawy z tego, że smartfon to mały komputer z dostępem do Internetu, gdzie można znaleźć  treści bardzo szkodliwe. Dość powszechne są  przypadki oglądania pornografii, czy scen agresji, nawet przez małe dzieci.  Często jest to inicjowane przez starszych uczniów. Na to trzeba dziecko uczulić. I  przemyśleć, czy rzeczywiście potrzebny jest mu telefon. Inne niebezpieczeństwo związane jest  z odżywianiem się dzieci, co ma wpływ na ich funkcjonowanie w szkole. Z jednej strony mamy zjawisko niedożywienia, zakwalifikowane przez niektórych polityków do „kultury niejedzenia śniadań”, choć na pewno nie na tym problem polega. Z drugiej – plagę batonów, chipsów i napojów gazowanych. Dziecko naładowane takimi  cukrowo-białkowymi zapychaczami  nie ma apetytu, żeby zjeść obiad. Ma za to górkę energetyczną, która powoduje, iż  trudno mu usiedzieć w ławce. A potem przychodzi dołek. Niepojętym dla mnie zjawiskiem jest dostępność tych produktów w automatach i sklepikach szkolnych.  Ciekawe, że Sanepid, który potrafi ingerować co do sposobu ustawienia  ławek w szkole, nie widzi problemu w tym, iż przy wejściach do szkół  stoją  automaty z napojami energetycznymi, batonami i chipsami.

Rozwiązanie wydaje się proste: nie dawać dzieciom pieniędzy do szkoły…

O ile rodzic ma świadomość szkodliwości opychania się takimi „smakołykami”. Dzieci czerpią nawyki żywieniowe z domu. Ścieramy się z ogromnym rynkiem producentów, którzy nazywają baton „kanapką mleczną”. I ludzie naprawdę wierzą, że to jest kanapka „zapewniająca twemu dziecku siłę od samego rana”.

A’ propos siły. Jak w rozsądny sposób zaplanować dziecku zajęcia pozalekcyjne, żeby go nie przeforsować?

Radzę ostrożność. Nie polecam obciążania dziecka „na dzień dobry” w szkole dodatkowymi obowiązkami. Chyba, że świetnie funkcjonowało w przedszkolu, generalnie wszystko łatwo mu przychodzi i wręcz trzeba je dociążyć, bo jest tak utalentowane, że w szkole będzie się nudzić. Niestety często rodzice, mówiąc o talentach swych dzieci, tak na prawdę myślą o własnych ambicjach. Uważają, że dziecko od pierwszej klasy powinno zacząć  naukę kolejnego języka obcego (bo angielski miało już w przedszkolu), jazdy konnej, tenisa, pływania, tańca, śpiewu. A potem widzimy wypalonych 12-latków, którzy są zmęczeni życiem, bo już tyle rzeczy widzieli i zrobili. Miałem ciekawą rozmowę z grupą nauczycieli z Finlandii, która odwiedziła naszą szkołę. Finlandia to kraj, który świetnie organizuje edukację, ma pod tym względem najlepsze wyniki w Europie. Kiedy  pytaliśmy, jakie jest źródło ich sukcesów powiedzieli, że w pierwszych latach szkoły przede wszystkim pozwalają dzieciom być dziećmi. Tylko tyle i aż tyle.

Rozmawiał Jerzy Kubrak

(ojciec dwóch córek uczących się w szkole podstawowej)

0